czwartek, 31 października 2013

Pretekst do obchodzenia Halloween

Nie, żeby Królowa Matka potrzebowała pretekstów.

Do Halloween ma stosunek osobisty, trochę jak do swojej własności, a to dlatego, że (razem ze swoją klasą, profil - rozszerzony angielski) uczyła się o Halloween w czasach, gdy o samym święcie w pięknym kraju nad Wisłą i Odrą wiedziało niewielu, a nie obchodził nikt, zaś dynia kojarzona była z dziwacznym, mało popularnym warzywem, z którego nie wiadomo, co zrobić i tylko jego pestki do czegoś się nadają.

W związku z tym jednakże o Halloween, pozbawionym komercyjnej otoczki, Królowa Matka dowiedziała się różnych rzeczy, które się obecnie przez komercyjną otoczkę nie mają siły przedrzeć, i odnalazłszy w tym święcie mnóstwo wspólnego z tymi, które sama obchodziła od dzieciństwa uznała Halloween za jeszcze jeden dzień - oprócz Dnia Wszystkich Świętych i Zaduszek - w którym wystawia się w oknach świece dla umarłych dusz ku ogrzaniu i wskazaniu drogi do domu.

Natomiast jedzenie, dla którego Halloween jest tylko pretekstem, przyrządza się w Domu w Dziczy z okazji imienin Pompona Młodszego.

I tak w tym roku Królowa Matka przygotowała jedyne dynie, co do których była pewna, że jej dzieci zjedzą dowolną ich ilość,









a część z nich podtopiła efektownie a galaretce, czuwając jak harpia nad odpowiednim momentem, takim, by jej dynie zawisły magicznie w pół drogi zamiast pójść jak kamienie na dno,  upiekła trzy blachy (w co doprawdy trudno uwierzyć, gdy się pomyśli, jak szybko zniknęły) Palców Wiedźmy,
          

a także ciasto cynamonowe, dziecinnie proste (jak większość wypieków produkowanych przez Królową Matkę, ciekawe, o, jakże ciekawe, dlaczego!) i niezwykle smaczne (jak niekoniecznie wszystkie, ale łudzić się zawsze można), i nawet w przepisie Królowa Matka nie pozmieniała wszystkiego, prawdziwa rzadkość.


Robi się toto w kwadrans i metodą muffinkową, czyli najpierw w jednej misce miesza się 520 g mąki, 170 g cukru, 2 łyżeczki sody i pół łyżeczki soli, w drugiej - dwa jajka, 120 ml oleju, szklankę jogurtu naturalnego i szklankę śmietany 12 lub 18-procentowej (i tu mamy - tadam! - jedyną zmianę w przepisie, otóż Królowa Matka miała w lodówce tylko śmietanę 30-procentową, taką do zabielania zup, po chwili wewnętrznej walki dała ją właśnie - i też się udało), a w trzeciej - trzy łyżeczki cynamonu (raczej czubate, w wypadku Królowej Matki, której cynamonouzależnienie nie jest na tym blogu tajemnicą) oraz 80 g cukru.

Następnie zawartość miski drugiej łączy się z zawartością miski pierwszej (dodając 100 g rodzynek), miesza nie wkładając w to całego serca, po czym do natłuszczonej keksówki (30x12 cm) nakłada 1/3 ciasta, posypuje cynamonem z cukrem, 1/3 ciasta, posypuje... a potem jeszcze raz, po czym wraża w ciasto nóż i przecina je wzdłuż foremki przez środek, co ma sprawić, że składniki się lepiej połączą. Keksówkę wkłada się do piekarnika nagrzanego do 150 stopni i piecze ciasto około godziny z termoobiegiem.

A w zasadzie trochę dłużej - Królowa Matka piekła rzecz straszliwie długo i co wkładała w ciasto patyczek, to wyciągała go oblepiony ciastem i w głębi duszy była pewna, że pierwszy raz od trzynastego roku życia udało jej się popełnić pełnoobjawowego zakalca. Ale nie, cynamonek upiekł się był w końcu ślicznie i też już został prawie anihilowany przez łakomą i pazerną na słodycze rodzinę.

Ozdabianie zgodne z duchem dnia dzisiejszego oraz obecność czarnego kota w tle nie jest obowiązkowe



i nie dodaje wypiekowi smaku.

Królowa Matka czuje się w obowiązku zapewnić przy okazji, zwłaszcza halloweenowych sceptyków, że nie ujmuje go również :).

środa, 30 października 2013

O filmowych absurdach po nazwiskach

Jakie są bezpośrednie zyski pozostania Królowej Matki w domu w towarzystwie li tylko Pomponów?

Dla jej Rodziny kulebiaczki na obiad


oraz (nieco sponiewierane pracowitą dłonią Pomocnika) jagodzianki na podwieczorek,


zaś dla Wiernych Czytelników - tekst o Ukochanych Filmowych Idiotyzmach (i tym razem będzie, a jak! po tytułach!).

Królowa Matka została ostatnio poproszona o przeczytanie czegoś nadającego się do analizy (czyli, cóż, najlepiej czegoś głupiego) i nawet ma dwoje kandydatów, owszem, ale że czyta teraz sobie Michaela Palina nie chce psuć sobie wrażeń, to raz, a dwa, że jednak o wiele łatwiej jej coś obejrzeć niż przeczytać, bo to, wiadomo, można jednym okiem w telewizor rzucać, notatek robić nie trzeba, i cała operacja trwa krócej. A jeśli chodzi o ilość głupoty też można zostać mile zaskoczonym.

Obejrzawszy więc jakiś wyprodukowany za ciężkie pieniądze hollywoodzki odmóżdżacz w gwiazdorskiej obsadzie Królowa Matka pomyślała, że coś dawno nie było u niej o filmach (jakie dawno, gdzie dawno! w ogóle rzadko bywa), w związku z czym usiadła, przypomniała sobie dużą część ukochanych bzdur z licznych filmowych dzieł, i teraz się nimi z Szerokim Ogółem podzieli.

Zacznie od swojego absolutnego faworyta z filmu o Jamesie Bondzie. Filmy o Jamesie Bondzie są w ogóle apetyczną zbieraniną wszelkich szaleństw scenarzystów, jakie tylko można sobie wymarzyć, (że Królowa Matka od niechcenia przypomni tylko Pierce Brosnana wyskakującego z samolotu - bez spadochronu, spadochrony nie są dla twardzieli! - i w locie wskakującego do drugiego), ale jej ukochanym nonsensem jest pochodzący z "Żyje się tylko dwa razy" wątek, gdy Sean Connery najpierw przechodzi dwutygodniowe (!) szkolenie na ninja, po czym zostaje przebrany w czarne ubranko, otrzymuje domalowane skośne oczy i voila! mamy Japończyka! I absolutnie nikt nie orientuje się, że z tym ninją, któremu głowa wystaje ponad tłum innych ninjów jest coś nie tak, tylko wszyscy uparcie wierzą, że on się zlewa z tłem skutkiem wspaniałej charakteryzacji i precyzyjnego wyszkolenia. 

Skoro wspomniany już został łapiący samolot w powietrzu Pierce Brosnan, nie wolno pominąć "Operacji Słoń", w którym to filmie różni zaangażowani w ochronę przyrody (w postaci tego konkretnego Słonia) panowie przewożą zwierzątko z punktu A do punktu B samolotem, ponad terenem działań wojennych w Wietnamie, przy czym w punkcie B muszą je spuścić z samolotu na spadochronie. Wyrzucają więc biedaka, spadochron się nie otwiera, zatem jeden z panów wyskakuje chwilę później za słoniem, dogania go w powietrzu  (SŁONIA!!!), podczepia mu spadochron i lądują razem, nie dość, że bezpiecznie, to z dala od skośnych (nie namalowanych) oczu Vietkongu.

Łeb w łeb ze zlewającym się z drobnymi Japończykami dwumetrowym Szkotem idzie scena z filmu "Fu Manchu", w którym to filmie Christopher Lee, wcale jeszcze niepodobny do Sarumana (zapewne również wskutek posiadania namalowanych skośnych oczy, skośne oczy, jak Królowa Matka właśnie zauważa, stają się leitmotivem jej filmowych doznań), usiłuje przekonać ogół widzów, że jest złowrogim Chińczykiem pragnącym opanować świat za pomocą ekologicznej broni chemicznej. Królowa Matka oglądała dzieło z Panem-Wtedy-Jeszcze-Nie-Małżonkiem, początkowo usiłując podejść doń z pełną powagą, aż wreszcie nastąpiła scena, gdy jeden pan usiłował wydostać się z pomieszczenia, z którego starał się go nie wypuścić drugi pan, a usiłował go nie wypuszczać za pomocą zamknięcia drzwi na klucz i mordobicia. A więc zły pan bije, dobry pan się wyrywa i pcha do tego kluczyka w drzwiach, coby go przekręcić i uciec, uparty jak osioł i zamknięty na inne rozwiązania, jak na przykład walnięcie w drzwi, oszklone w górnej połowie, jakimś krzesłem i utorowania sobie drogi na wolność, scena się przedłuża, aż nagle odzywa się Pan-Jeszcze-Wtedy-Nie-Małżonek poważnie i głosem pełnym wystudiowanego przejęcia: "On szyby w tych drzwiach nie może wybić, bo to jest SZYBA POMALOWANA NA BIAŁO!!!". Od tej pory tak właśnie mawia się w domu Królowej Matki, gdy w jakimś filmie bohaterowie łamią sobie głowę, jak rozwiązać problem, z którym bez trudu poradziłby sobie Potomek Młodszy.

Oglądałeś, Drogi Czytelniku, "Sumę wszystkich strachów"? Ukochanym królewskomatczynym wątkiem w tym filmie jest wątek zgubionej bomby atomowej, którą znajdują na pustyni prości autochtoni. Uchachani jak dzieci zabierają ją w charakterze trofeum do rodzinnej jurty, po czym, gdy znajdują ich poszukujący w panice zgubionej bomby Wysoko Postawieni i Źli Ludzie jest już właściwie za późno (dla autochtonów, że Królowa Matka uściśli), bo umierają biedacy na galopująca chorobę popromienną, na którą zapadli skutkiem czułego głaskania bomby po głowicy. W tym samym filmie główny bohater (kreowany przez Bena Afflecka) oraz jego narzeczona przeżywają wybuch bomby atomowej, fala uderzeniowa miota nimi przez pół szpitala, w którym narzeczona Bena Afflecka pełni ofiarnie Służbę Wobec Ludzkości, po czym jakiś czas później widzimy ich kwitnących i w najlepszym zdrowiu, śniadających na kocyku w parku z widokiem na Biały Dom. Wielką zaprawdę siłę ma Kultura Amerykańska, bezsilne jest wobec niej nawet promieniowanie jądrowe!

Kultura Amerykańska (a już Hollywoodzka to na pewno) zapewnia swoim bohaterom jeszcze inne, niezwykłe cechy. Na przyklad daleko posuniętą nietykalność osobistą, przejawiającą się tym, że kiedy Superbohater zdetonował/wysadził w powietrze jakiś budynek, i powoli odchodzi (zamiast biec ile sił) w stronę zachodzącego słońca latające dookoła odłamki, części samochodów, fragmenty budynków oraz innych, mniej fartownych osób nigdy go nie trafiają. Albo spadający helikopter, którego śmigła zawsze zatrzymują się kilka centymetrów przed jego twarzą, mowy nie ma, żeby mu zanadto fryzurę zburzył, w każdym razie nie nastapiło to ani w przypadku Jeffa Bridgesa w "Blown Away", ani Harrisona Forda w "Czasie patriotów".

(Inna rzecz, że Hollywoodzcy Bohaterowie mieli całe wieki, by się nauczyć właściwej reakcji w obliczu wybuchających obiektów, wszak wybuchnąć zdarzało się nawet rydwanom w "Gladiatorze").

Skoro jesteśmy przy Harrisonie Fordzie, to w "Air Force One" pokazał on, że jeśli do Bycia Amerykańskim Bohaterem doda się Bycie Amerykańskim Prezydentem, to człowiek się robi w zasadzie całkowicie wodo-, ognio-, powietrzo-, kulo- i co-tam-jeszcze-odporny, i może na przykład bez większych trudności prowadzić walkę z Wrażym Przeciwnikiem przy otwartym luku bagażowym w lecącym samolocie, zabezpieczając się przed wydmuchnięciem w powietrze za pomocą przytrzymywania się jedną ręką metalowego słupka.

Prawdziwy Amerykański Bohater ma też niezwykłe szczęście i w kilkunastomilionowej aglomeracji, takiej jak jak Nowy Jork, Los Angeles, czy inne San Francisco jadąc samochodem/idąc chodnikiem znajduje szukaną i akurat niezbędnie potrzebną mu (do ratowania świata albo wyrwania ukochanego dziecka z rąk porywaczy) osobę po prostu idącą sobie w tym momencie ulicą... (np. w "Zmianie pasa" z Benem Affleckiem). Bohater nigdy nie musi też korzystać z mapy/nawigacji. Wsiada do auta i dojeżdża bezbłędnie do celu, najczęściej szybko i nie stercząc nie tylko godzinami, ale nawet kwadrans w korkach.

O drobiazgach takich jak recytowanie z pamięci potrzebnego numeru telefonu, przy czym nie jest to bynajmniej numer telefonu recytującego ale np. jego niewidzianego od lat znajomego z Wietnamu, lub też podawanie z pamięci numerów kont (szczytem tego typu jest w filmie "Firma" podawanie przez Toma Cruise'a z głowy szeregu kilkunastocyfrowych kont w banku na Kajmanach, czy w jakimś innym raju podatkowym) nawet wspominać nie warto.

Jeśli (jakie "jeśli", co za "jeśli"! "Kiedy"! "Kiedy"!), a więc kiedy już Bohaterowi uda się rozbroić lecącą w stronę Ziemi asteroidę pokazywany jest cały świat świętujący tę chwilę - zarówno w USA, Australii, Arabii Saudyjskiej i Paryżu jest wtedy zawsze środek dnia (jak na przykład w "Dniu Niepodległości"). W "Armageddonie" cały świat - młodzież w kafejce w Paryżu, Chińczycy w jakiejś zapadłej wiosce, muzułmanie pod meczetem na Bliskim Wschodzie (zawsze zgrabnie upozowani na tle jakiegoś zabytku klasy "0") - słuchają w skupieniu i ze wzruszeniem przemówienia prezydenta USA z radioodbiorników i megafonów, w licznych wypadkach poobijanych i trzymanych na kijach, ale co tam! Słuchają nabożnie, nie mając nijakich trudności ze zrozumieniem języka ani faktu, dlaczego u nich jest ta sama godzina, co w USA, chociaż powinien wstawać świt/ zapadać wieczór/ trwać ciemna noc/ być pora lunchu.

Ale że wystarczy być tylko Bohaterem, niekoniecznie zaraz Amerykańskim, by zyskać cenną umiejętność orientacji w nawet najbardziej zawiłych budowlach, po których goni się lub ucieka zawsze - choć są to wszak budynki oglądane pierwszy raz w życiu -  bezbłędnie trafiając w odpowiednie drzwi/ na odpowiednie piętro/ skręcając we właściwy korytarzyk/ zaglądając do tej jednej, właściwej szafy można przekonać się oglądając  "Przygody młodego Sherlocka Holmesa".

Prawdziwy Bohater z łatwością przenika też do wszelkich obiektów chronionych. Przed rozpoznaniem chroni go błyskawicznie zdobyty fartuch bądź uniform (zawsze doskonale pasujący, po prostu jakby był szyty na miarę). Mija lub wydaje polecenia personelowi i nikt się nie orientuje, że pierwszy raz człowieka na oczy widzi, jakby ludziom w robocie było obojętne komu podlegają i kto się po niej wałęsa.

To właśnie jest jedynym niedociągnięciem (a wręcz obsuwą), którą Królowa Matka wypatrzyła w "Ocean's Eleven", filmie, który uwielbia, i który mogłaby oglądać codziennie, oraz który uważa za arcydzieło logiki i precyzji. I w tym arcydziele precyzji bohaterowie, niezbędnie potrzebujący Maszyny, Która Robi "Ping!" i tym "pingiem" wyłącza prąd w mieście, po prostu wchodzą do jednego z dwóch w kraju ośrodków, gdzie takie ustrojstwo się znajduje (w dodatku zupełnym a szczęśliwym przypadkiem jeden z ośrodków znajduje się o góra godzinę jazdy samochodem od Las Vegas), i je sobie biorą. Podjeżdżają do Specjalnego Państwowego Supertajnego Ośrodka furgonetką, włażą doń przez okno, wynoszą Maszynę, Która Robi "Ping" przykrytą jakimś prześcieradłem, ściga ich dwóch ochroniarzy bez przekonania biegających po schodach, absolutnie nikt nie podnosi rejwachu na cały kraj, żadne siły specjalne nie zostają postawione w stan gotowości, a w dodatku na przygotowanie i przeprowadzenie akcji uprowadzenia maszyny Bohaterowie mają dwa dni. Aż dziw, że podobne coś mogło się trafić w filmie tak przemyślanym (który Królowa Matka kocha mimo to :)).

Niestety, nie każdy Bohater Filmowy może być Bohaterem Pełnoobjawowym. Czasem jest Bohaterem Steranym Życiem I Po Przejściach, w takim wypadku zazwyczaj pracuje w policji i jest na przymusowym urlopie/zawieszony, ale i tak posiada Supermoce, dzięki którym pod jego marynarką mieszczą się: dwa pistolety, kilka magazynków, pudełko cygar (lub papierosów), odznaka (jeśli przypadkiem Bohater nie jest akurat zawieszony), notesik z tymi adresami  i numerami telefonów, które akurat okażą się niezbędne, zapalniczka, okulary przeciwsłoneczne, kluczyki do samochodu i mieszkania, portfel z gotówką zawsze akurat wystarczającą na kawę i pączka, karta kredytowa (do włamywania się do willi szefa mafii/pokoju hotelowego skorumpowanego kandydata na gubernatora), kawałek druta i/lub komplet staromodnych wytrychów (do włamywania się do magazynów z heroiną), paczka gum do żucia, telefon komórkowy z aktywną klapką (który i tak się rozładuje w najmniej odpowiedniej chwili, a ładowarka jest czymś, czego Bohater tego typu nie ma przy sobie NIGDY), szczypce boczne i poręczny śrubokręcik (do rozbrajania bomb), chusteczka (do chwytania dowodów rzeczowych bez zostawiania odcisków palców), zestaw woreczków (do wkładania do nich podniesionych przez chusteczkę dowodów rzeczowych), dyktafon (do nagrania pełnych zeznań Czarnego Charakteru, które czyni on rechocząc wrednie w mylnym przekonaniu, że są to ostatnie chwile Dobrego Bohatera na tym padole, a które następnie można puścić przez telefon, żeby Zły Bohater WIEDZIAŁ, albo przez głośniki, żeby WIEDZIAŁO całe miasto/wszyscy w miejscu pracy Czarnego Charakteru/ cały kraj w wypadku, gdy Czarny Charakter jest prezydentem kraju), piersiówka z whisky (do schlania się, "bo Liz odeszła dokładnie 5 lat temu"), zdjęcie Liz, zrobione polaroidem, złożone w kostkę zdjęcia pamięciowe domniemanego mordercy (który jest, oczywiście, mordercą faktycznym, bo prawdziwy glina wie od początku o kogo chodzi, choć zdaniem wściekłego komendanta "to przecież najbardziej szanowany obywatel w mieście"), oraz ten fragment gazety sprzed dwóch miesięcy/ fotografii podejrzanego na bankiecie/notatki sporządzonej przez sekretarkę/kartki z przypadkiem znalezionego dziennika ofiary, który sprawi, że wszystkie elementy układanki zaczną nagle do siebie pasować i doprowadzą jak strzelił do pięciominutowej bijatyki na najwyższym piętrze znajdującego się jeszcze w budowie najwyższego budynku w mieście, zakończonej zrzuceniem Czarnego Charakteru  pięknym łukiem w dół, i osiągnięcia niezbędnego dla dobrostanu widza triumfu sprawiedliwości.

W zasadzie chłopak nie powinien móc chodzić z takim obciążeniem, a w najlepszym razie zwracać uwagę absolutnie wszystkich nietypową figurą i wyraźnymi trudnościami w poruszaniu się. A nie tylko chodzi i nie zwraca, ale jeszcze włamuje się do tych will i pokoi hotelowych, i do magazynów z heroiną też, zbiera rzeczowe dowody, ogląda zdjęcie Liz pociągając z gwinta z piersiówki i wymierza sprawiedliwość przestępcy, obiwszy mu uprzednio mordę.

I jak tu nie kochać Prawdziwych Hollywoodzkich Bohaterów.

niedziela, 27 października 2013

Październik przeprasza za wrzesień

Blady świt (przynajmniej w subiektywnym odbiorze Królowej Matki), matczyne wyczulone na ultra-, intro- i hiperdźwięki ucho zaczyna wyłapywać dialog:

Pompon Starszy - Mama?
Pompon Młodszy - (czymś, co, jak Królowa Matka podejrzewa, jest jego szeptem) - Mama-ćpi-jeście?
Pompon Starszy - Ciem-mamy! (skrzypienie łóżeczka podpowiada tym paru obudzonym komórkom Królowej Matki, że ktoś tu się wspina po szczebelkach).
Pompon Młodszy (udowadniając obudzonym komórkom, że owszem, zrozumiały dobrze) - Ja-idem-mamy-teś!

A potem chwila na wykonanie skoku na główkę, jęk małżeńskiego łoża, jęk żołądka wbitego w kręgosłup, jęk piszczeli na granicy złamania, jęk Królowej Matki, niezdolnej do poradzenia sobie z taka mnogością wrażeń zmysłowych, i

Pompon Młodszy (radośnie) - O! Mama nie-ćpi-juś!

No, nie, kto by ćpał w takich warunkach.

A potem się okazało, że Pompony obudziły się i uskuteczniały Skok na Matkę o godzinie pół do dziewiątej, co oznaczało, że to są nie żadne Upiory, Dławiące Matce Wnętrze, tylko Kochane, Słodkie Dzieciaczki dające Rodzicom się wyspać, a jeszcze później - że dzisiejsze pół do dziewiątej to jest tak naprawdę pół do ósmej (bo o przestawieniu czasu w Domu w Dziczy zapomnieli WSZYSCY), i że w związku z tym Królowa Matka ma dzień o godzinę dłuższy.

O godzinę dłuższy, by dokończyć zaczęte tydzień temu baloniki, aby zgrabić w ogrodzie liście, które opadły i sprawiły, że to, co zaledwie wczoraj wyglądało tak:


dziś wygląda tak:


(a właściwie o wiele gorzej, jeśli wziąć pod uwagę połączone wysiłki wiejącego wiatru i czterech całkiem rosłych brzóz); aby zebrać ostatnie jabłka


i cieszyć się odchodzącym w glorii październikiem (chociaż Królowa Matka się takiego odejścia spodziewała, ma do października ślepe zaufanie, jeśli chodzi o zaskakiwanie pięknem. A, i września też nie wspomina najgorzej, że był gorszy niż październik to nie dziwota, wszystko chyba jest gorsze w porównaniu z TAKIM październikiem, ale jak tylko trafiła gdzieś w czeluściach internetu na jesiennego mema wiedziała, że wykorzysta tekst z niego na tytuł :)*).

By znosić powtarzane przez Potomki Starsze po pięćdziesiąt razy na minutę wyznania, że nie mogą doczekać się jutra i wspólnej po-i-przedurodzinowej imprezy :).

I by wchodzić w interakcje z Pomponami, wkraczającymi, jak słusznie zauważyła jedna z Komentujących Czytelniczek, w diamentowa erę wymowności i zaczynającymi nie tylko dostarczać materiału do notek na bloga, ale nawet (a może przede wszystkim) - stawiać żądania.

Pompon Młodszy (wystawiony za drzwi łazienki przez Pana Małżonka, który pragnął oddawać się różnym czynnościom pozbawiony absorbującego towarzystwa Progenitury, rozpaczliwie) - Mama, tata nie-jubi-ja!
Królowa Matka (współczująco) - Tata cię nie lubi? Ależ na pewno cię lubi, tylko musi skorzystać z łazienki...
Pompon Młodszy (głosem przepojonym Emocją) - Nie, tata nie-jubi-ja! Mama jubi-ja, tata nie! (zwraca się do wchodzącego do pokoju Pana Małżonka) - Tata! Jub-ja!!!

I jak można inaczej odpowiedzieć na podobnie dramatyczny apel.

Tylko polubić.



* Okazało się, że to nie czeluści były, tylko Facebook, i nie mem, tylko status Koleżanki, ale się Królowa Matka swojej pomyłce nie dziwi, bo ma mnóstwo memogennych Koleżanek i każdy by się w tej sytuacji mógł pomylić :).

czwartek, 24 października 2013

Niektóre metody wychowawcze są jednak przereklamowane ;)...

Królowa Matka (z właściwą sobie bezwzględnością) - Natychmiast przestańcie zeskakiwać z kanapy!!! NATYCHMIAST!!! Albo będzie bicie!!!
Pompon Starszy (wciąż podskakując beztrosko na kanapie) - W diupki?
Królowa Matka (srogo) - Tak jest!!! W dupki!!!
Pompon Młodszy (równie przejęty jak Braciszek) - Goje?
Królowa Matka - Tak! W całkiem gołe! Boicie się?
Pompon Młodszy (stoicko) - Nie.

Damn.

Tyle lat siania terroru na nic...

sobota, 19 października 2013

Urodziny z pająkami na karmelowo

Mając w domu prawie-sześciolatka prędzej czy później człowiek zaczyna myśleć o torciku, jaki mu się przygotuje (a jeśli człowiek nie zacząłby myśleć sam z siebie, to by mu to zostało mniej lub bardziej dyskretnie zasugerowane przez Najbardziej Zainteresowanego).


W Domu w Dziczy oczywiście powyższa zasada działa tak samo, jak w wiekszości domów w naszym pięknym kraju (a niewykluczone, że jak większości domów na świecie), i Królowa Matka została pewnego pieknego dnia uświadomiona, że Przyszły Solenizant życzy sobie Torciku z Pajączkami.


Decyzję, jaki to ma byc torcik, oraz czy w ogóle torcik, czy zwykle ciasto, Przyszły Soleniznat łaskawie pozostawił Mamuni, która to Mamunia po namyśle postanowiła sięgnąć do swojego zapasu przepisów zgromadzonych w Zakladkach w komputerze i wypróbować Jakieś Nowe Coś.

Oczywiście, Królowa Matka zdecydowała się na wypróbowanie Jakiegoś Nowego Czegoś w ostatniej chwili, gdy zakupy poczynione były pod kątem Zupełnie Innego Czegoś. Zawęziło jej to pole manewru, ale go nie  zamknęło (bowiem jej zbiór przepisów w Zakładkach jest naprawdę kolosalny...) i po stosunkowo krótkich poszukiwaniach zdecydowała się na tort kawowo-karmelowy (z braku karmelowej czekolady - tylko kawowy) według przepisu znalezionego kiedyś na portalu Gazeta.pl.


Aby sporządzić wyborny ten wypiek, Królowa Matka pokroiła na małe kawałeczki tabliczkę czekolady gorzkiej (z braku czekolady z nadzieniem karmelowym). Następnie w garnku ubiła dwa jajka z 175 g cukru (białego, nie brązowego, jak w Przepisie-Matce, albowiem brązowy wyszedł jej był dzień wcześniej, gdy zużyła go beztrosko do cynamonowych bułeczek Nessera), 175 g miękkiego masła, dwiema łyżkami miodu, czterema łyżkami mleka i 60 ml espresso, zaparzonego uprzednio z dwóch sporych łyżek kawy. Do miski Królowa Matka przesiała 200 g mąki pszennej z dwiema łyżkami kakao i łyżeczką proszku do pieczenia, które następnie stopniowo dodała do masy kawowej, a gdy wszystko się pięknie połączyło, dosypała posiekaną czekoladę, wymieszała wszystko delikatnie, przełożyła do dobrze natłuszczonej tortownicy (o średnicy 23 cm, a nie - zgodnie z zaleceniami - 20, dlatego jej ciasto nie jest imponująco wysokie, chociaż smaku mu to nie ujmuje) i piekła całość w piekarniku nagrzanym do 180 stopni około godziny.

Po upieczeniu Królowa Matka nie wyjęła ciasta z tortownicy, tylko poczekała, aż całkowicie wystygnie, po czym oblała je polewą sporządzoną z rozpuszczonej w kąpieli wodnej tabliczki czekolady (tym razem mlecznej, z braku... itd.), 5 dkg masła i dwiema łyżkami mleka, w którym uprzednio rozprowadziła łyżkę kawy (uznając, że skoro karmelu w jej wypieku nie będzie ni drobiny, niech będzie choć kawowe jak trzeba), do której po zdjęciu z ognia dodała 70 g cukru pudru (bo 100 wydało jej się zbyt dużo, a szczerze mówiąc 50 też by starczyło).


Wszystkie te czynności wykonała wczoraj wieczorem, a dziś rano pozostało jej tylko wyprodukowanie Pajączków pod czujnym okiem Solenizanta, ale to nie jest niezbędny przy sporządzaniu tego ciasta element :).


Ciasta, nawiasem mówiąc, przepysznego nawet z dokonanymi przez Królową Matkę przeróbkami, ale już teraz wie ona, ze jak tylko dopadnie jakiegoś sklepu, poczyni zakupy niezbędne dla wykonania Ciasta w Wersji Kanonicznej.

Ciasto najbardziej smakować będzie tym zwłaszcza, którzy lubią zjeść coś mocno słodkiego od czasu do czasu.

Ale mniej slodkiego dziś zrobic po prostu nie wypadało.

Dla tak Słodkiego Potomka należy się przecież coś, co mu słodyczą dorównuje :).

środa, 16 października 2013

Potęga dialogu

Królowa Matka (podczas spacerowego powrotu ze szkoły, po odbyciu niezobowiązującej pogawędki na znacznie ciekawsze tematy) - A zadane do domu coś masz?
Potomek Starszy - Tak. Raczej tak.
Królowa Matka (próbując rozwiązać narastające w niej wątpliwości) - To "tak" czy "raczej tak"?
Potomek Starszy (wyjaśniająco) - No pewnie, że mam, jeśli ja mówię "raczej tak" to znaczy "tak".
Królowa Matka - Aha.
Potomek Starszy (doprecyzowując) - Chyba, że to dotyczy robienia lekcji. Wtedy "tak" oznacza "raczej tak".

Aha.


poniedziałek, 7 października 2013

Wymownego, odchowanego chłopczyka tanio odstapię

Potomek Starszy (czyniąc od czasu do czasu krótkie, nie warte uwagi przerwy dla zaczerpnięcia oddechu, właściwie nie czyniąc za to przerw dla wysłuchania odpowiedzi udzielanych mu przez coraz bardziej oszołomioną Królowa Matkę) - Mamo, czy są na świecie takie stworzenia, jakich ja nie znam? A jakie to są stworzenia? Możesz mi powiedzieć na przykład o trzech takich stworzeniach? Albo przynajmniej pięciu?
Mamo, a jak właściwie powstały góry? 
Dlaczego, jak się wymiotuje, to ma się taki niemiły smak w ustach? Co to są soki żołądkowe?
A czy ty wiesz, jakie istoty powstaną po człowieku? Bo człowiek kiedyś wyginie i wtedy coś powstanie, nie? I to co powstanie na pewno będzie mądrzejsze niż człowiek, prawda?  
A dlaczego ptaki mogą chodzić po takim chudym druciku, a człowiek nie może? Chyba, że się nauczy, a jak się nie nauczy, to nie?  
Czy "szuja" to jest brzydki wyraz? Jak brzydki? Jak tak powiem do taty to będzie się wściekał?
A czy za konie jest duża odpowiedzialność? Większa niż za rybkę? 
Mamo, a funt to ile? A dolar? A co to jest waluta? 
A ci to przeszkadza, jak pytam, mamo? Czy dzień z nami jest dla ciebie męczący? 
Dlaczego ja mam różowy język, na boku biały, a na języku różowe kropki?
A ten zapach, który nam tata w pokoju zrobił, to jak się nazywa? A dałoby się tak zrobić, żeby to był taki zapach, jak ty pachniesz? Dlaczego tak jest, ze mamusie dla swoich synków pachną najpiękniej?
Galaktyki powstały przez wielki, wielki wybuch, prawda? A co wtedy wybuchło? I w ogóle skąd ludzie wiedzą, że to był wybuch, przecież nie cofnęli czasu? 
Czy da się spaść z Księżyca? A jak się jedzie po drugiej strony ziemi to ci się wydaje, że jedziesz w dół? A jak spadniesz w Kosmos to po prostu tak bez końca będziesz leciał?

Zaś wszystko to urozmaicane od czasu do czasu womitowaniem i wydawaniem potępieńczych jęków...

Aaaaaaaa!!!

Królowa Matka składa oficjalny protest, przeciwko tej Epidemii Grypy Jelitowej, która podstępnie zaatakowała szkołę Potomków i stała sie przyczyną jej zamknięcia na jeden dzień, ktory to dzień Królowa Matka zmuszona była spędzić w upojnym towarzystwie Potomków i ich, ekhm, wydzielin (w dużych ilościach, eufemistycznie rzecz ujmując).

Oraz serii pytań.

I nic Królowej Matce nie wynagradza tego przebywania fakt zadebiutowania Potomka Starszego na małym ekranie w jakimś tajemniczym programie informacyjnym, którego reporterów zwabił do szkoły fakt zamknięcia jej z powodu rozchorowania się 1/2 uczniowskiej populacji (oraz 1/5 populacji nauczycielskiej), zwłaszcza, że debiut ten odbył się w typowych dla jej Dzieciny okolicznościach.

- Będę w telewizji!!! - wrzasnął mianowicie Potomek Starszy po powrocie ze szkoły. - Była u nas taka pani, bardzo ładna, i pan z długimi włosami, i mówiłem do mikrofonu!!! Szczęśliwi?
- Tak? - spytała flegmatycznie Królowa Matka, mająca do bywania w telewizji stosunek silnie obojętny. - W jakiej telewizji?
- W TVN! O 18.30 dzisiaj - ogłosił Potomek Starszy, a Królowa Matka, która jeszcze nie całkiem zapomniała rozkład programów innych niż bajki, mając niejasne wrażenie, że o tej porze w TVN nie lecą żadne wiadomości spytała, by się upewnić:
- W TVN? Na pewno?
- Na pewno! - orzekł zdecydowanie Potomek Starszy. - No, może w TVN Warszawa...
- Chyba w TVN24? - zasugerowała Królowa Matka - bo co Warszawę obchodzi jelitówka w Toruniu?
- A, możliwe - zgodził się ugodowo Potomek Starszy.
- Albo - ciągnęła bezlitośnie Królowa Matka - w jakimś programie lokalnym...
- Oglądajcie wszystkie! - orzekł Potomek Starszy z nietypowym dla siebie niegasnącym entuzjazmem, i nic a nic nie dał sie przekonać, że tego się zrobić nie da...

... i dlatego własnie ekranowy debiut Własnego Dziecka przeszedł był Królowej Matce koło nosa.

A mówiła, że tak będzie :D.

sobota, 5 października 2013

Jesień z kryminałem (Aleksandra Marinina, "Za wszystko trzeba płacić")

... czyli dlaczego Królowa Matka zrywa znajomość z Marininą.

Nele Neuhaus, Åke Edwardson, Håkan Nesser (razy dwa), Martha Grimes (razy dwa), Arnaldur Indriðason (razy dwa), Aleksandra Marinina, Daria Doncowa (razy dwa), Tatiana Polakowa, Tatiana Ustinowa (od jednego do trzech razy, na ile los pozwoli, czytane w oryginale), Henning Mankell, Denise Mina, duet Hjorth/Rosenfeld (razy dwa, bo na część trzecią chwilowo kasy brak), Camilla Lackberg, Marcin Wroński (razy dwa) oraz Gianrico Carofiglio - tak właśnie wyglądal Czytelniczy Plan Królowej Matki Na Lato, a dlaczego stał się on Czytelniczym Planem Królowej Matki Na Jesień (z dużymi szansami, by stać się Czytelniczym Planem Na Zimę) każdy średniozaawansowany Czytelnik tego bloga zrozumie bez dodatkowych podpowiedzi.

No, ale dzięki tym niepodpowiedziom (w liczbie czterech) Królowa Matka przynajmniej nie musi kraść "Polityce" tytułu na post :).

W każdym razie Królowa Matka spędziła lato na przyjemnej lekturze pełnej krwi, namiętności i mrocznych ludzkich sekretów oraz przeróżnych perwersji i po pewnym czasie dopadła ją Refleksja.

Nadmienić należy, że Królowa Matka fachowczynią od kryminałów jest żadną. Pierwszy (jeśli pominąć powieści Joanny Chmielewskiej, w których trup słał się co prawda nieraz wręcz nader gęsto, których jednakże Królowa Matka uparcie nie uznawała za kryminały) przeczytała po dwudziestce i był to, o ile pamięta, jakiś klasyk Agathy Christie (a, nie, przedtem przeczytała całego Sherlocka Holmesa, ale jego też za kryminal nie uznawała, był on bowiem Klasyką :)), potem, przypuszczalnie na jakichś wakacjach w sytuacji typu "o mój Boże, przeczytałam już wszystko, co tu przywiozłam, co by tu, o, coś stoi na półce, nieistotne co, lepszy rydz niż czytanie przed snem etykietek na butelkach szamponu!!!", kilka kryminałów rodem z PRL-u, takich, w których dzielny milicjant, nie dając się nic a nic sprowadzać z drogi cnoty i praworządności z najwyższym obrzydzeniem zagłębia się w świat cinkciarzy i bananowej młodzieży, aby wyrywać co bardziej pleniące się i szkodzące porządnemu społeczeństwu, zainfekowane zachodnim stylem życia chwasty. Zasadniczo jednak zgadzała się z przeczytaną niegdyś opinią, że kryminały to taka literatura bardzo średnich lotów, odpowiednik literatury dla kucharek, ale dla panów (i tych pań, które literatury dla kucharek nie lubią), książki z serii "przeczytać i zapomnieć", pisane zazwyczaj według jednej sztancy i ogólnie mało odkrywcze. Porzuciła je więc na rzecz zgłębiania klasyki rosyjskiej i Rougon-Macquartów, których powagę przełamywała "Anią z Zielonego Wzgórza" i baśniami.

Wróciła do kryminałów w chwili, gdy zaczęły one wchodzić na salony, a - dziwnym zbiegiem okoliczności - zbiegło się to z zostaniem przez nią mamusią. Oczywiście kwestią przypadku było, że odczuła potrzebę przeczytania "czegoś lekkiego, ale żeby było dużo rosyjskich imion" (Królowa Matka miewa okresowe napady pt. "muszę przeczytać coś, czego bohaterem będzie jakiś Iwan Wasiliewicz Pomorin, albo ktoś o podobnym nazwisku!!!") ORAZ czegoś, w czym trup będzie słał się gęsto, najlepiej na co drugiej stronie, akurat w chwili, gdy WAB zaczął wydawać powieści Aleksandry Marininy (i akurat w chwili, gdy powinna czytać poradniki o prawidłowym żywieniu niemowląt i miłośnie wypełniać zdjęciami i notatkami "Album maluszka", ale o to mniejsza), w każdym razie spełnienie tej potrzeby okazało się być strzałem w dziesiątkę. Od tamtej chwili, w miarę przybywania kolejnych dzieci, ich wzrastania, kwitnięcia i tak dalej, za każdym razem, gdy Królowa Matka czuła, że jeszcze chwileczka, dosłownie momencik i coś albo jej w mózgu strzeli, albo zostanie nie czytelniczką, ale bohaterką kryminału szła ona do księgarni/ biblioteki/ koleżanki i kupowała/ wypożyczała, po czym czytała i para podczas lektury z niej uchodziła, i ani się obejrzała, jak nadrobiła sporo braków, chociaż nie wszystkie.

Popadnięcie w Refleksję było w tej sytuacji kwestią czasu.

Dopadła ją ta Refleksja między pierwszym tomem Åke Edwardsona a ostatnim cyklu z Wallanderem Mankella. W pewnym momencie Królowa Matka zamknęła książkę i pomyślała, że rację mają ci krytycy literaccy, którzy podkreslają, że powieści kryminalne już jakiś czas temu przestały być prostymi historiami w stylu "zabili go i uciekli, a potem ich złapali", a zaczęły mówić o tym, co społeczeństwo boli i uwiera. I faktycznie, wygląda na to, że co innego uwiera spoleczeństwa krajów skandynawskich, co innego - krajow postkomunistycznych, co innego - społeczeństwo francuskie, a jeśli pisarz jest dobry w tym, co robi (a duża część tych skandynawskich na przykład jest, o ile może o tym wyrokowac osoba o ubogim doświadczeniu kryminalnym :)) czytelnik rozumie to uwieranie i to pomimo faktu, że często jest ono wyrażane nie dosłownie, nie otwartym tekstem, ale półsłowkami i aluzjami,czy wręcz tylko przy pomocy trafnie sportretowanej atmosfery.

I tak się - pomiędzy Åke Edwardsonem a Mankellem - Królowej Matce wydało, że społeczeństwa skandynawskie osiągnęły stopień rozwoju nastolatka, któremu rodzice zostawiali pełną wolność. I on właśnie doszedł do etapu, w którym okazalo się, że to nie wystarczy. Że on sobie nie radzi, że chciałby mieć rodziców, a nie kumpli mówiących "ach, rób jak uważasz za stosowne, szanuję twoją wolność", kogoś, kto mu powie, że granicą wolności jest wolność innego człowieka, oprócz pełnej akceptacji dla eksperymentowania narzuci - i będzie egzekwować - zakazy, zasady, których należy przestrzegać i, owszem, także kary. Ponieważ ta pełna wolność okazuje się pułapką prowadzącą do kompletnego zagubienia, gdy nagle okazuje się, że wolno właściwie wszystko i w pewnym momencie doszło się do etapu, gdy to "wszystko" to jest "za dużo", i mieszczą się w tym rzeczy niewyobrażalne. A już nie bardzo można zrozumieć, że jednak nie, jednak są rzeczy, których nie wolno. A nade wszystko - dlaczego pewnych rzeczy robić nie wolno.

Takie właśnie, dość mętnie opisane wrażenie odnosi Królowa Matka przy czytaniu kryminałów skandynawskich, których bohaterowie negatywni dopuszczają się rzeczy potwornych (zbrodnie w kryminałach skandynawskich są właściwie prawie bez wyjątku wyjątkowo psychopatyczne i okrutne, i często noszą właśnie znamiona zabawy w sprawdzanie "do czego jeszcze możemy się posunąć), a bohaterowie pozytywni odkrywają, że oto, po latach pracy, nie potrafią zrozumieć motywów postępowania przestępcy, bo to są zupelnie inne motywy niż te "do ogarnięcia", a państwo, pochylające się przede wszystkim nad swobodami i wolnością swoich obywateli nie dostarcza wystarczających narzędzi w momencie, gdy wolność tę należy ograniczyć (a już zwłaszcza, jeśli przestępca pochodzi z klasy średniej i wyższej - wtedy bywa bezkarny bardzo długo, póki nie przegnie na całego, albo nie trafi na policjanta upartego jak osioł i mającego sporo wolnego czasu).

Do których to wniosków doszedłszy, Królowa Matka poszła sprawdzać, co o rosyjskim społeczeństwie powiedzą jej kryminały rosyjskie.

Najpierw powiedziały jej, że walutą płatniczą w, jak mówi klasyk "bratnim kraju naszych najlepszych pszyjaciół" jest dolar - i od razu Królowa Matka przyzna, że ją to niewymownie denerwuje. Najpierw dziwiło, a od mniej więcej trzeciego rosyjskiego kryminału zaczęło coraz bardziej wkurzać.

Co więcej, walutą płatniczą w całym absolutnie świecie jest dolar, także w państwach Unii Europejskiej - nieistotne, gdzie przebywa ofiara/ biorca łapówki/ skorumpowana jednostka, co sprzedaje nielegalnie wyniki tajnych badań, czy to Niemcy, Austria, Holandia czy inna Belgia, nie ma dolarów - nie ma interesu.

I tak jest ze wszystkim. W dolarach podawane są ceny dżinsów, dań w eleganckich restauracjach, pensje i łapówki. Chyba wyłącznie komunikacją miejską można przejechać się za ruble, i może jeszcze bułkę kupić w samie. Cała reszta - za dolary!

Rosyjscy przestępcy popełniają przestępstwa dla pieniędzy. I nie, nie chodzi o pieniądze, jakie nosi w torebce rosyjska emerytka (zwłaszcza, że nie są to dolary), ale o niewyobrażalną górę forsy. Dla tej góry forsy przestępcy ci budują skomplikowane machiny mające w okreslony sposób wpływać na ludzkie zachowania, by potem sprzedać je jeszcze większym przestępcom, albo szukają cudownego leku, który potem sprzeda się za całą masę dolarów. W drodze do machiny/ leku przestępcy-naukowcy bez mrugnięcia okiem i zbędnych skrupułów robią badania na ludziach i usuwają z drogi niesprzyjające czynniki, w tym także ludzkie, jak to - niepokornych milicjantów, natrętne i przejawiające niezdrową ciekawość rodziny testerów nowych leków, wścibskich dziennikarzy albo przypadkowych świadków. Oczywiście podobne myślenie nosi znamiona psychopatii (ta obojętność wobec ofiar!), ale jednak daleko rosyjskim mordercom do psychopatów skandynawskich, którzy, zabijając, robią to nader często dla własnej przyjemności.

Ponieważ jednak osoby pragnące nabyć maszyny zmieniające ludzką świadomość lub lek wpływający na psychikę geniuszy tak, że ci robią się jeszcze bardziej genialni są raczej zamożne i wysoko postawione, dopaść ich w zasadzie nie sposób. Nabiega się taki dochodzeniowiec, nagłowi, narozwiązuje za marną pensję (w rublach), po czym d..., i tak nic nie można zrobić poza schwytaniem paru płotek, bo gruba ryba siedzi tak wysoko, i jest taka gruba, że wręcz nietykalna.

Królowa Matka podejrzewa, że swoją słabość do kryminałów skandynawskich zawdzięcza temu, że kiedyś, po kryminale rosyjskim zakończonym zgodnie z przewidywaniami przeczytała jakiś kryminał szwedzki, w którym GRUBA RYBA BEKNĘŁA ZA SWOJE!!! Nieistotne, że była gruba! Wredna! Pewna swojej nietykalności! Beknęła, bo śledczy znaleźli dość dowodów jej występków oraz dziennikarze tu i ówdzie pomogli, i gruba ryba natychmiast schudła! Boże, jaka to ulga była przeczytać o czymś podobnym, to uczucie wdzięczności na pewno rzutuje do dziś na królewskomatczyny odbiór skandynawskiej kryminalistyki (i pewnie dlatego nie lubi Królowa Matka bohatera "Milennium", któremu odstępstwa od szwedzkiego wzorca nie może darować, co jednak jest tematem na inną notkę. Ewentualnie).

Wracając do rosyjskiego świata przestępczego, oczywiście wszyscy tam wiedzą, że im wyżej, tym brudniej i tym trudniej dojść sprawiedliwości, tak naprawdę zawsze odławia się płoteczki, a bez łapówek i dyskretnego przymykania oka na różne niedociagnięcia za daleko się nie ujdzie w tym (ani w żadnym innym) fachu. To wszystko opisywane jest w książkach niejako jawnie - podobnie jak jawnie podkreślane jest rozczarowanie tym "co się stało z tym krajem" w kryminałach szwedzkich.

Ciekawsze jest to, co wychodzi niechcący (bo chyba to jednak jest niechcacy...).

(I w tym momencie musi Królowa Matka stałym Czytelnikom przypomnieć, a tym, którym do tej pory udawało się uniknąć jej słowotoku i teraz zabładzili tu po raz pierwszy - uświadomić, że w dalszej części tekstu na pewno pojawią się spoilery. Jeśli więc ktoś ma życzenie zapoznać się z jakąś kryminalną rosyjską pozycją nie wiedząc z góry, kto zabił, uczyni lepiej przerywając lekturę tego posta w chwili, gdy pojawi się w niej pierwszy tytuł).

Oto niechcący, spod potoczystego strumienia słów, spod wydarzeń, spod zbrodni i występków, z plątaniny bohaterów głównych, mniej głównych i zupełnie pobocznych wyłazi obrzydliwe i obraźliwe dla połowy ludzkości przekonanie - kobieta nadaje się tylko do jednego.

Tylko w jeden sposób może zrobić karierę. I wszystko jedno, jaka to będzie kariera. Bez względu na to, czy chce wyjść dobrze za mąż, czy zrobić karierę w showbiznezie, czy zostać kierowniczką laboratorium chemicznego mającego patent na produkcję jakiegoś leku, czy otworzyć biuro tłumaczeń, może to osiągnąć wyłącznie w jeden sposób.

Przespać się z kims.

Często z więcej niż z jednym facetem.

Są i takie, które robią biznesplan, precyzyjny, a w nim uwzględniona ilość łóżek, przez które należy przejść, by dostać się tam, gdzie mają życzenie.

A gdy już dostaną się tam, gdzie mają życzenie to nadal biorą pod uwagę sypianie z facetami tylko i wyłącznie w celu "załatwienia czegoś", zapłaty za coś, zaciągnięcia (przez pana) długu wdzięczności.

Słowem - wszystkie kobiety to dziwki.

To zarazem egzotyczne (dla Królowej Matki), jak i obraźliwe przeświadczenie już wcześniej Królową Matkę irytowało, chyba od pierwszego przeczytanego rosyjskiego kryminału, ale apogeum osiągnęło podczas lektury "Za wszystko trzeba płacić" Aleksandry Marininy.

W tej oto pozycji carycy rosyjskiego kryminału mamy, dla przykładu:

- wziętą tłumaczkę z języka niemieckiego, zajmującą się tłumaczeniami symultanicznymi, specjalizującą się w języku medycznym oraz znającą łacinę, a więc cennego fachowca. Fachowiec ten jest ceniony także dlatego, że nie robi ceregieli, tylko zainteresowanym kontrahentom od razu wyjaśnia, że "dodatkowe profesjonalne usługi" (tak w oryginale!) są płatne ekstra i jeśli ktoś pragnie spędzić z nią czas po pracy, stawka wynosi tyle i tyle (oczywiście dolarów). W dodatku nie ma też oporów przed świadczeniem tych nie ujętych w kontrakcie zadań, doskonale wie, że praca w agencji tłumaczeń obejmuje również usługi seksualne, nie to co niektóre jej koleżanki, które stroją fochy i udają, że nie wiedzą, o co chodzi panom lekarzom, których wypowiedzi tłumaczyły na przeróżnych sympozjach i innych konferencjach, i potem trzeba panów przepraszać za zaistniałe nieporozumienie i wprawienie w zakłopotanie albo co,

- doktor nauk medycznych, specjalizacja - psychiatria, wybitnie utalentowaną i błyskotliwą, która postanawia zdobyć konkretnego mężczyznę za męża i ona to właśnie sporządza biznesplan, obejmujący także zaliczanie dowolnej ilości łóżek - seksem płaci za tłumaczenia z chińskiego, za przemycenie z zachodu materiałów z konferencji niedostępnych w ówczesnym ZSRR,  za wszelkie usługi pozwalające zbliżyć się do celu, po ślubie również używa seksu jako środka płatniczego/ metody załatwiania spraw, ale wypowiada się pogardliwie o kolejnej bohaterce, "głupiej gęsi, której wykształcenie to dwie klasy na krzyż i cudze łóżka", zupełnie, jakby to, co ona robi czymkolwiek się od postępowania "głupiej gęsi" różniło,

- pielęgniarkę fizykoterapeutkę, która wychodzi za mąż za trzykrotnie starszego profesora i szybko wdowieje, wchodząc przy okazji w posiadanie cennych dokumentów medycznych. Męża zdobywa jedyną znaną metodą, bo inne w świecie tych kobiet najwyraźniej nie istnieją,

- niejaką Lilianę, kochankę szefa mafii pewnego Miasta, zawodową prostytutkę, która, po kilku latach świadczenia capo di tutti capi usług na wyłączność zostaje wydana za mąż za austriackiego biznesmena w ramach masywnej opłaty za wieloletnią pracę,

- niejaką Katię, kochankę pomniejszego mafioza/lekarza uwikłanego w przeróżne machloje, która musząc pracować na liczną rodzinę jako jedyny sposób na zarobienie na nią wymyśla zostanie utrzymanką - za jej usługi pan opłaca jej mieszkanie, utrzymanie i płaci pensję rodzinie (w - tu chwila przerwy dla stopniowania napięcia - tak!!! dolarach!!!),

-  właścicielkę agencji tłumaczy, zatrudniającą głównie tłumaczki do pracy w "systemie zadaniowym", co oznacza obsługiwanie klientów również w łóżku - i jest z tego powszechnie i w zasadzie całkiem jawnie znana, a pośród swoich pracownic ma także tłumaczki, które, zanim zostały przez nią zatrudnione, dorabiały prostytucją (jak Królowa Matka podejrzewa, w trakcie studiów lingwistycznych, bo to było rzeczywiście biuro zatrudniające naprawdę fachowe tłumaczki, a nie przykrywka dla domu publicznego),

- mamusię jednego z męskich bohaterów, która w latach jego nastolęctwa sypiała z kolegą z pracy "dla higieny" (bo mąż trzy miesiące pracował poza domem), a żeby synek jej nie przeszkadzał stręczyła mu pięć lat starszą siostrę kochanka, której zadaniem było odciągnąć gówniarza od domu i zawrócić mu w głowie tak, by się nie zorientował, co mamusię z "wujkiem" naprawdę łączy,

- niejaką Iroczkę, jedyną kobietę, która z nikim nie sypia dla załatwienia swoich doraźnych interesów. Za to, wyemigrowawszy do Stanów Zjednoczonych wraz z mężem, zmusza psychicznym dręczeniem i budzeniem poczucia winy swego brata do podjęcia się zabójstwa za pieniądze, ponieważ zaszła w ciążę, dzidziuś się urodzi, a tymczasem ona z mężem nie mają stałej pracy i domu, więc oczekują, aż braciszek, uwaga - PRZYŚLE IM DOLARY (bo oczywistym jest że zarabia się je w Rosji i wysyła do USA, prawda?).

Wszystkie powyżej wymienione panie potrafią także świetnie gotować, ponieważ, o  czym Królowa Matka zapomniała wspomnieć, umiejętność gotowania jest dla rosyjskiej kobiety równie niezbędna, jak umiejętność dogadzania mężczyźnie w łóżku (oraz pewna obojętność pozwalająca bez szczególnych refleksji te łóżka zmieniać zgodnie z aktualnym zapotrzebowaniem).

I WSZYSTKIE TE KOBIECE TYPY W JEDNEJ POWIEŚCI, a w zasadzie nie wszystkie, bo tych mniej istotne, wspomnianych jednym czy dwoma zdaniami Królowa Matka nie liczyła, a na luźno rzucane tu i ówdzie uwagi i rozważania o sypiających ze wszystkimi studentkach oraz wyższości rosyjskiej żony nad wietnamską nie zwracała uwagi.

Oraz nie mówimy wyłącznie o kobietach, które są śliczne i tylko na tym budują swoją pozycję świadome, że jeśli się nie "ustawią" nim ich uroda przeminie czeka je wiek dojrzały w niedostatku, bo są słabo wykształcone i niezbyt bystre - bo takie kobiety występują w literaturze dowolnej narodowości.

Ale po prostu wszystkie kobiety, biedne, bogate, z klasy średniej, niższej, wyższej, inteligentki, robotnice, a już na pewno te, które mają ambicję, by się wybić, w tym także te inteligentniejsze od swoich partnerów, doskonale wykształcone, będące specjalistkami wąskich specjalizacji - one wszystkie uznają fakt, że droga do dobrej pracy, kariery, osiągnięć wiedzie przez łóżko za coś całkowicie naturalnego. Bez zdziwienia, bez protestu, bez buntu, o jakimś objawie moralnego dyskomfortu nawet nie wspominając - a opisywane jest to z całkowitą obojętnością, jako coś oczywistego. Równie obojętnie opisywane są korki na ulicach albo błoto przy przedwiośniu. Ot, fakty. Nie ma się co obrażać na fakty, nie ma się co im sprzeciwiać. Fakty się po prostu relacjonuje. Błoto nie wyschnie od oburzania się, że istnieje, a kobieta nie osiągnie np. katedry psychiatrii na uniwersytecie choćby dysponowała umysłem klasy noblowskiej bez zaliczenia w łóżku połowy wydziału, każdy to wie.

Królowa Matka dzieckiem nie jest i wie, że takie rzeczy się zdarzają. Wie też, że podobne myślenie nawet nie "jest", ale bywa, BYWA typowe dla młodzieńców w wieku pokwitania, których spotkał pierwszy zawód miłosny, i z którego to myślenia po dojściu do męskich lat i rozumu wyrosną.

Ale co trzeba mieć w głowie, by coś podobnego traktować jako regułę? W jakim świecie trzeba żyć, skoro to najwyraźniej jest rzecz tak normalna, że się po prostu, niechcący wymyka, pisze się o niej jak o czymś tak oczywistym, że nie wymagającym komentarza, czymś, co nie budzi ani zdziwienia, ani refleksji, że może nie jest to tak do końca normalne?

To znaczy, nie, oczywiście, nie wszystkie kobiety takie są. Bo przecież na dowód, że nie wszystkie, mamy Anastazję Kamieńską. Jedyną kobietę, która sypia wyłącznie ze swoim mężem, pracuje używając swoich umiejętności i wykształcenia, mogłaby być piękna, ale jej się nie chce postarać oraz nie umie gotować (to znaczy umie, ale też jej się nie chce).

Przy czym fakt, że Anastazja zarabia głowa i nie przespała się z nikim, by  dojść do pozycji, którą osiągnęła nie przeszkadza jej oceniać innych kobiet z góry jako takich, które podobnych umiejętności/ szczęścia/ charakteru nie miały. Ile razy z ust Anastazji pada oceniające: "no dobrze, skończyła studia, bo się przespała z profesorem/ uwiodła go i w ten sposób wkręciła się do projektu/ jest jego kochanką, więc..." podawane jako robocze założenie nie chce się Królowej Matce nawet liczyć.

I w zasadzie to (wreszcie) wystarczyłoby, by Królową Matkę do Anastazji Kamieńskiej ostatecznie zniechęcić, ale kroplą przelewającą czarę okazało się co innego.

W dużym skrócie - intryga "Za wszystko trzeba płacić" nabiera tempa w chwili, gdy na bocznej drodze do Wiednia zostają zastrzelone dwie kobiety i dziecko. Po straszliwie skomplikowanym dochodzeniu przypominającym rozplątywanie na amen splątanych co najmniej pięciu kłębków włóczki Genialna Anastazja dochodzi do wniosku, że zabójstwa dokonał niejaki Saprin, zabić miał tylko jedną kobietę, ponieważ nieoczekiwanie pojawiła się ona na umówionym miejscu w towarzystwie, towarzystwo (składające się z kobiety z pięcioletnim chłopczykiem) zostało usunięte w ramach pozbywania się niewygodnych świadków.

- No dobrze - mówi zatroskany Przełożony Gwiazdy Pietrowki. - Ale gdzie ten Saprin teraz jest?

na co Gwiazda Pietrowki odpowiada obojętnie:

- A, to mnie już nie obchodzi,

po czym wyjaśnia, że jej nie interesuje kto ani jak złapie morderców. W zasadzie jej w ogóle nie interesuje, czy oni zostaną złapani, a los ofiar jej nie wzrusza, ją interesuje wyłącznie zagadka, bo tak ma ukształtowany mózg, że rozwiązywanie układanek stanowi dla niego miłą rozgrzewkę, bez której źle się czuje, a praca operacyjna to jest nie jej działka, więc niech sobie tam Szef znajdzie do tej roboty kogo innego, bo ona już zrobiła, co robić umie i lubi, zagadkę rozwiązała, teraz poprosi o następną.

Telepnęło to Królową Matką, że hej.

Noż cholera jasna psiakrew, darując sobie wspominanie o Kurcie Wallanderze, Gunnarze Barbarottim, czy Guido Guerrierim, bo to sympatyczni i troszczący się o innych (czasem nieporadnie, ale chęci mają dobre) ludzie, to nawet Eric Winter, konsekwentnie opisywany jako dandys bawiący się światem i obserwujący go ze wzniosłego dystansu, nawet Sebastian Bergman, egotyk na granicy psychopatii i chyba najbardziej antypatyczny bohater kryminałów, z jakim się dotąd Królowa Matka zetknęła, nawet oni potrafili odnieść się do ludzi (a już do ofiar szczególnie) ze współczuciem. Zdarzało się, że próbowali to współczucie odciąć, bo zaciemniało im pole widzenia i tłumiło jasność myśli, i najnormalniej w świecie przeszkadzało w pracy - ale je czuli.

A tu mamy panienkę, która obojętnie oznajmia, że nie wzrusza jej los zastrzelonej kobiety, bo przecież rozwiązała już zagadkę, a tylko to ją bawiło.

O dziecku nawet nie wspomina.

Pozytywną bohaterkę. Filar cyklu o błyskotliwej pani oficer, która ach, jak wspaniale sama do wszystkiego doszła i ach, jak jest szanowana w każdym środowisku, przestepczym i dochodzeniowym zarówno.

Szanuj ją i podziwiaj i ty, czytelniku!

No jakoś Królowa Matka nie może.

I nie chodzi o to, że lubi ona czytać książki tylko o milutkich bohaterach uśmiechających się od rana do wieczora do świata i ludzi wokoło (vide - przeczytany z upodobaniem cykl z Sebastianem Bergmanem, budzącym od pierwszych stron chęć odstrzelenia, po wcześniejszym zgnojeniu słowem i czynem).

Ale pozostawia sobie wolność do porzucenia bohatera (-ki), który staje się dla niej moralnie nie do przyjęcia.

Więc porzuca Anastazję Kamieńską bez żalu.

W końcu tylu jest innych detektywów na świecie, i to takich, którzy pokażą, co boli społeczeństwa Francji czy Wielkiej Brytanii, czy Niemiec, na przykład :).



PS. Królowa Matka wie, że powyższa domorosła analiza jest bardzo domorosła i prosi, by powstrzymać się przed nazbyt brutalnym zwracaniem jej uwagi na skandynawskich przestępców mordujących wyłącznie dla pieniędzy, i rosyjskich psychopatów. Sama wie, że tacy są, chociaż jej zdaniem stanowią wyjątki potwierdzające regułę.

PSS. Powyższą domorosłą analizę Królowa Matka pisze od ostatnich dni sierpnia, przedzierając się przez szkoły Potomków, szarpaninę z pracą swoją i Pana Małżonka, zaziębienia, jelitówkę, masowo atakującą wszystkich naraz Potomków i inne niedogodności, więc prosi Czytelników o bycie wyrozumiałymi :).